niedziela, 25 sierpnia 2013

Pierwsze dni razem to zupełnie nowe doświadczenie, niepodobne do niczego co dotąd przeżyłam. Nasłuchałam się o baby bluesie, kompletnej dezorientacji, trudnych chwilach czy kłótniach z partnerem. Nastawiłam się  na to.

Tymczasem przywiozłam Małą do domu, wioząc ją na kolanach - taką malutką, kruchą, ginącą zupełnie w zimowym kombinezonie, r. 62  (kazali większe kupić, co dziś uważam za błąd, dziecko wyglądało jak mumia, której wystają jedynie oczy) i ...przepadłam.
Przepadłam totalnie.
Nie mogłam się napatrzeć. Bałam się drogi ze szpitala do domu, może przecież płakać w samochodzie. W taksówce, bo własnego samochodu nie mamy, ba, nie mamy nawet prawa jazdy. Auto moich rodziców natomiast pomieścić mogło mój wózek + maksymalnie 3 osoby poza nim - fotelika z dzieckiem niestety zupełnie nie.

Wózek: teoretycznie moje nogi jedynie, waga niewielka i korpus skromny - ale zawsze muszę go liczyć jako jedną dodatkową osobę - czy to o windę się rozchodzi, czy o samochód właśnie. Jeśli kiedykolwiek zrobię prawo jazdy i kupię samochód z pewnością będzie musiał być wielkich rozmiarów, aby zapakować "Cały dom" - w wolnym tłumaczeniu "wszystkie NIEZBĘDNE rzeczy dla dziecka", fotelik z maluchem, i Nas przede wszystkim.
Z tegóż właśnie powodu, kiedy rozważaliśmy wszystkie opcje powrotu ze szpitala do domu, stanęło na rozwiązaniu - my i dziecko w taksówce, rodzina towarzysząca samochodem za Nami.
Zadziwiała mnie sprawność z jaką Mój M. przebierał nasze nowo narodzone maleństwo, zapinał pieluszkę, kombinezon. Szybko przestał się bać, ruchy wykonywał sprawnie, szybko, delikatnie zarazem. Siedziałam obok patrząc z podziwem. Później, dziecko powędrowało na moje kolana, jechaliśmy przez oddział do wyjścia ze szpitala i obserwowaliśmy obracające się za Nami głowy. Taka dumna się czułam, swoje dziecko niosę, jedziemy do domu, patrzą - kurczę, co z tego, DUMNA JESTEM JAK PAW.
Pierwszy raz chyba nie przechodzi mi przez głowę myśl, że wózek widzą i stąd oczyska wbite we mnie, teraz widzę spojrzenia na dziecko, wzdychania, wzruszenie na twarzach, przenikające nieśmiało uśmiechy.
Sama się tak czuję, onieśmielona chwilą, niosę małe zawiniątko, śpiące już głęboko od dawna, na moich kolanach -  pewnie czuje się podobnie jak bujane w wózku.

Jadę z nią autem, patrzę przez okno - ulice te same, czas nie stanął w miejscu - nigdy nie staje. Czy się życie czyjeś kończy czy zaczyna. Nie wie, że ja tu wiozę ten Cud Mój Mały, tak mi jakoś mokro pod powiekami, rękę M. ściskam i zwalam na ciążowe hormony.
A Ona śpi. Nie wie, że dla Nas wszystko się zaczęło, to wszystko nowe, 2+ 1 już teraz i zawsze.
Nie wie jak dużo zmieniała, zmieni. Ja sama nawet jeszcze nie przypuszczałam, martwiąc się na zapas, ze dwa razy mocniej pewnie niż inne kobiety.
Tkwiła we mnie obawa, że może, mimo moich usilnych starań i założeń, że wszystko musi się udać, to jednak pewnych rzeczy nie przeskoczę. I co wówczas, w co przekuję tę porażkę?
Chyba najbardziej piekielną obawą, do której bałam się przyznać było... że jakaś inna kobieta, babcia na ten przykład będzie bliżej, będzie "bardziej mamą" ode mnie skoro ja nawalam w kwestiach podstawowych i kuleję na przykład z opieką. Co jeśli tak będzie, tak będzie musiało być.
Nie chciałam być odsunięta, zepchnięta na margines w opiece, chciałam wieść prym, być mamą prawdziwą.
Wstającą w nocy, karmiącą, wykonującą wszystko przy dziecku, jak trzeba, kiedy trzeba. Reagującą, współodczuwającą, biegnącą na każdy alarm.
To sobie postanowiłam, wioząc do domu A.
Przed samą drogą łyknęłam jeszcze w szpitalu 2 paracetamole, ciągle bolało podbrzusze, zwłaszcza kiedy chciałam się podnieść, poruszyć mocniej nogami. Trudniej mi było się "rozruszać" jak to zawsze po cesarkach zalecają - "wstań jak najszybciej, rozchodź, pomoże.."
No świetnie, owszem - tylko co tu kurczę zrobić gdy... nie można wstać?
Najszybciej jak można podniosłam sobie (znaczy inni podnieśli) łóżko do siadu, starałam się możliwie najbardziej ruszać nogami, jak najczęściej siadać na łóżku z nogami spuszczonymi na dół, starałam się siedzieć prosto, co zbyt łatwe nie było - szwy ciągnęły, a ruchy nogami wywoływały ból. Podobnie jak zmiana pozycji spania, przekręcanie się. Ale było lepiej niż przypuszczałam, że będzie. Nie czułam własnych wnętrzności, bólu ze środka - po prostu bolała rana, jak zawsze boli głęboko rozcięta skóra, którą ktoś następnie ciasno zszywa. Dało się żyć, trzeba było jedynie nie śmiać się spazmatycznie, nie kichać.

Po pierwszym prysznicu wstąpiło we mnie drugie życie. Personel chyba bał się mnie trochę - to znaczy nie mnie, a nietypowej sytuacji. Przysłali rehabilitanta, który pomagał się podnieść, przesiąść na wózek, 2 osoby do asysty pod prysznicem + M. który bez mrugnięcia okiem pomagał w najdziwniejszych czynnościach. Z prysznicem poradziłam sobie sama, potrzebowałam jedynie krzesła do siedzenia i pomocy przy wstawaniu z niego/ siadaniu na nim. Wszystko robiłam bardzo powoli, ale się dało.
Woda z prysznica ściekała po mnie i zmywała cały ból. Pielęgniarka miała rację, że po prysznicu reszta pójdzie już szybko. Do domu, rzeczoną taksówką jechałam w przedciążowych ciuchach, lekko rozjechana, ale czołg to nie był, może tramwaj, czy mały autobus.

Gdy przyjechałam, A. spała nadal. Nie miałam czasu zastanawiać się nad tym, jak to teraz wszystko będzie. Instrukcji obsługi do dzieci nie dają. Odwiedziny domowników szybko minęły, zostaliśmy tylko my, z maluchem śpiącym w łóżeczku. Wydawało się ogromne w stosunku do jej ciała.
Zaczęła się przygoda. Moja, jako mamy. Jak rzekł spontanicznie i ze śmiechem kiedyś M. : "Rodzicielstwo jest lepsze niż najlepsza przygodówka, posiada nieskończoną ilość misji".
Rodzina podeszła do sprawy z wielkim szokiem. Spodziewali się, że trzeba będzie asystować przy wszystkich czynnościach, pokazać co i jak. Nic bardziej mylnego. Dzięki temu, że małż był ze mną w  szpitalu te 4 doby po, do domu wrócił całkiem obcykany młody tata, i mama niespecjalnie przerażona. To wystarczało, by poradzić sobie samodzielnie niemal ze wszystkim, czego potrzebuje małe dziecko.

Nie mieliśmy w sobie z M. potrzeby rywalizacji " ja to zrobię, umiem lepiej", jakoż naturalnie nam przyszło wyjście z założenia, że jesteśmy w tym wszystkim drużyną, oboje przewijamy, ubieramy, robimy wszystko co trzeba. Bez pouczania siebie nawzajem. Tym bardziej, że to ja miałam z początku większe tyły. Cierpliwie uczyłam się opieki, a dziecko słusznie się temu poddawało. Jak każdy noworodek nie lubiła się z początku przebierać i kąpać.

Wtedy odkryliśmy magię. Taką którą można w jednym krótkim słowie zamknąć - "przy-tu-la-nie".
Przytulanie jest lekiem na wszystko. Bliskość, ciepło - koi największy ból i lęk.
To dało mi dużą siłę. Świadomość, że może i jestem trochę nieporadna z początku, może nie potrafię tak delikatnie i płynnie odłożyć jej do łóżeczka ( z pozycji siedzącej nie jest to takie łatwe, nie mogę się tak nachylić jak stojący), ale mogę tak samo mocno przytulać. Taką samą bliskość zapewniać. Karmieniem, głaskaniem, dotykaniem skórą skóry. Wiem, czytałam o badaniach. Że dzieci już chwilę po urodzeniu rozpoznają twarz mamy, jej rysy. Znają zapach. Ale doświadczyć tego to zupełnie inaczej.
Nie wiem jak to możliwe, ale wtulona we mnie natychmiast spała spokojnie, pozwalała się dłużej niż innym przebierać, nosić w trochę inny sposób. Miała w sobie tę ufność, którą mają wszystkie małe dzieci. Dla nich jesteś całym światem mamo, bez Ciebie zginą, jesteś powietrzem.
Więc nie bój się jeśli nie robisz czegoś na 6+, tylko na miarę możliwości. I tak będziesz najlepsza.
Wczoraj, dzisiaj i zawsze.



4 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że wasz Dzieć będzie to mógł kiedyś wszystko przeczytać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętaj, jesteś najlepszą mamą dla swojego dziecka, jaką ono może sobie wymarzyć - tak to leciało? :)
    A teraz jak malutką odkładasz? macie już obniżony poziom?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam obniżonego poziomu. Mała nie siedzi, jedynie na boku się trochę podnosi, i póki co nie ma szans, by wypadła.
      Trochę mnie stresuje wizja obniżenia, bo trzeba będzie wymyślić nową metodę. Chociaż - odkąd trzyma głowę to jest zdecydowanie prościej - tak samo myślę, że będzie jak zacznie siadać/stawać - wyjmowanie z łóżeczka łatwiejsze będzie. GORZEJ z odłożeniem, np śpiącej, będę musiała coś wykombinować.
      Jestem w stanie wstać, ale nie wolno mi obciążać prawej nogi, więc odpada stanie z dzieckiem na rękach zupełnie.

      Jeśli wpadnie ci do głowy jakiś błyskotliwy sposób - a wierzę, że tak (:P), podrzuć go proszę:*

      Usuń
  3. Już wpadł. Zamiast łóżeczka kupcie duży materac dla całej Waszej trójki :) A poważnie - pomyślę, może coś wpadnie...

    OdpowiedzUsuń