środa, 25 września 2013

Oczekując dziecka trzeba kupić wiele rzeczy. Dla każdego przyszłego rodzica kompletowanie wyprawki pierworodnego to nie lada wyzwanie. Pełen tajemnic asortyment dziecięcy zdaje się nie mieć końca. Zazwyczaj robi się listę. Długą jak papier toaletowy na "F", z niekończącymi się rolkami.

Swoją też zrobiłam. Pieczołowicie zliczone przedmioty, wielokrotnie przemyślane "co, z czym i dlaczego".
Przygotowując się na przyjęcie dziecka w domu, nastawiałam entą pralkę, prasowałam (nienawidzę!)maciupeńkie rzeczy, składane potem w równą kostkę i wędrujące do szuflady w komodzie. Chciałam, aby wszystko było na "tip-top".
Żyłkę perfekcjonizmu mam po mamie. Cecha, która kiedyś, za nastoletniości niejednokrotnie irytowała, teraz była bardziej moja. Takie...odreagowanie stresu, reduktor lęku, wentylek bezpieczeństwa. Zdarzyć mogą się rzeczy na które nie mam wpływu - okej. Ale za to ze wszystkich sił i najlepiej jak mogę przygotuję to na co mam wpływ. Dzięki temu zyskałam, iluzoryczne, owszem, ale jednak - poczucie kontroli.

Syndrom "wicia gniazda" szalał. Ścierałam kurze, szalałam z mopem, wyrzucałam, porządkowałam, na tyle na ile można kiedy ciężko się już schylić chociażby po to by zawiązać własne buty. Ostrożnie, lecz z lekkim potem na czole - by zdążyć.
W odróżnieniu bowiem od większości kobiet - wydawało mi się, że wiem kiedy nastąpi godzina zero. Los chciał inaczej, zamiast planowanej cesarki akcja rozegrała się szybko i w nocy, ale zdążyłam z tym, z czym zdążyć chciałam.

Na liście przedmiotów " do zakupienia" pozostała Nam tylko jedna nieodfajkowana pozycja, znak zapytania stał obok. Otóż, właśnie, Drodzy Moi - WÓZEK. Jeden już mam - swój - no to co by tu... z tym drugim?

Opcja "nie kupię w ogóle" majaczyła mi w głowie od początku ciąży. Zrezygnowałam jednak, warto przecież mieć możliwość skorzystania, chociażby po to, by dumny tata, albo jedna z babć mieli możliwość wzięcia Malizny na spacer. Kupiliśmy używkę, od znajomych, już po porodzie.
Kwestia transportu dziecka nadal pozostała jednak niezupełnie wyjaśniona.

W gołych rękach : nie za bardzo. Chyba, że ktoś pcha mój wózek. Bo dla mnie przecież - zajęte ręce = brak możliwości poruszania się gdziekolwiek. Lipa. Odpada.

Na kolanach : starsze dziecko no może może. Niemowlę nietrzymające głowy i nie siedzące? No way.

Znalazła się trzecia opcja. Chusta!
Dzięki uprzejmości forumki z chustoforum wysłana pocztą za jeden uśmiech. Elastyczna na początek.
Wiązać nauczyłam się dość szybko, nawet w pozycji siedzącej, z majtającym się po ziemi materiałem. Przytulony maluch słodko zasypiał, a ja miałam wolne ręce. To dało mi ogromny komfort i niezależność. I rozwiązało kwestię spacerów.
Popieram noszenie.Bliskość i ciepło rodzica to spokój dziecka. Coś do czego nie można "się przyzwyczaić" - bo jest naturalne. Przywraca dziecko bezpieczeństwo znane z brzucha mamy, gdzie czuło i słyszało bicie jej serca.

Wózek dziecięcy jest i stoi. Na klatce schodowej. Służy babciom.
Dla Nas wygodniejsze okazało się noszenie. Najpierw noworodka w chuście, a teraz niemowlaka - w nosidle ergonomicznym.

Lubię te Nasze chwile, gdy Mała rozgląda się dookoła, a kiedy napotka coś nieznanego z ufnością wtula się w moją szyję. Lubię kiedy trzyma się rączkami mojej bluzki.

Dziś cieszę się tym co jest. Nie uważam, że można nadużywać bliskości, nie uważam noszenia za szkodliwe. To wyposażenie. W poczucie bezpieczeństwa, stabilny znany świat, w troskę, miłość.
To nie ubezradnia, nie czyni dziecka niesamodzielnym, trzymającym się kurczowo maminej spódnicy.
Upewnia, wyposaża na przyszłość. Daje siłę.

Wierzę w to.
Tylu rzeczy jeszcze nie wiem, tyle rzeczy nie czeka perfekcyjnie zaplanowanych, jak miałam w zamiarze. Oduczyłam się tego obsesyjnego myślenia o moim jutrze.Dopiero gdy ma się dziecko widać tak dokładnie upływ czasu. Szkoda mi czasu na myślenie. Wolę chłonąc każdą chwilę, a to co nadejdzie przyjmować na bieżąco. Odkąd mam córkę wiem, że zawsze znajdę sposób i nigdy nie spocznę na laurach.
Na dziś, na ten moment to rozwiązanie nam pasuje. Czasami luźno zastanawiam się nad tym jak będzie później, gdy Mała. stanie na własnych nogach i pójdzie prosto przed siebie. Jaka będzie wtedy moja rola.
Jednego tylko jestem pewna.
Złapię ją za rękę. I będę jechać obok. Naszym własnym tempem.

wtorek, 10 września 2013

Dzieci rosną szybko. Zaledwie wracają do domu zapakowane w rożek po same oczy, a już za moment pełzają dziarsko po pokoju z miną odkrywcy. Moja córka nie jest wyjątkiem. Ostatnio, z sentymentem powspominałam pierwsze wspólne chwile przy okazji pakowania najmniejszych ubranek w prezencie dla znajomej. Wszystko w wersji mini-mini, new born.
Zapamiętałam : godziny z niemym zachwytem, kiedy wpatrywałam się w moje śpiące dziecko, nie mogąc uwierzyć, że oto jest, i nikt mi jej nie zabierze. Walkę o kp, o każdy wyciśnięty mililitr, o obudzenie dziecka o odpowiedniej porze, jeszcze w szpitalu, by nie straciło zbytnio na wadze (presji szpitalnej mówimy "nie", zapraszamy wspierające doradczynie laktacyjne). Małe rączki, zaciśnięte na moim palcu. Pierwszy płacz, ze łzami w oczach, przy dźwięku którego zmiękły mi kolana i sama miałam mokre oczy. Nieśmiały uśmiech przez sen. Małe Wielkie, Nasze chwile.
Poszukiwanie rozwiązań na małe dziecięce kłopoty urastające do rangi walki na śmierć i życie.
Półsen, kiedy siedziałam przycumowana do szczebelków łóżeczka. I energię, która we mnie wstępowała na widok małej uśmiechnięte buzi - zdecydowanie lepsze niż kawa. Podwójny kop.

Pamiętam godziny tylko we dwie. Tatusiowie przeważnie szybko są zmuszeni wracać do pracy, tak było również u nas, jeśli chcieliśmy sobie poradzić z samodzielnym utrzymaniem się w wynajmowanym mieszkaniu. We dwie spędzałyśmy, i nadal spędzamy czas od rana do około 18:00. Pamiętam pierwsze te dni, kiedy przewijałam A. z drżącymi rękami, próbowałam wsłuchiwać się w płacz by odnaleźć znajome tony, pamiętam power, który we mnie wstąpił. Sama byłam tym zdziwiona. Wiem, że połóg to czas na regenerację sił, psychiczne dołki i górki, chwile zwątpienia i załamania. U nas, jeśli się one pojawiały to równie szybko znikały. Górę wzięła totalna fascynacja i szał, małym, doskonałym człowiekiem, który z nami zamieszkał, za którego odpowiadam i którego kocham, tak, jak nie sądziłam, że można kogokolwiek.

Podeszłam do sprawy zadaniowo. A, że zadań młode mamy mają mnóstwo - wiemy wszystkie. To pomogło. Zapewniło energię, motywację do działania z laktatorem, wstawania do Małej w nocy, przytulania w miarę potrzeb dziecka, pomimo zmęczenia. Z chwilą, kiedy Mały Człowiek trafia do domu oprócz podniosłości chwili czuje się przede wszystkim hiper totalną odpowiedzialność.
Nie ma już asysty w opiece, jesteśmy My i bezradny noworodek. To budzi lęk, ale także wyzwala energię, która pozwala próbować. Codziennie, na nowo. Bez końca - byle do skutku.

Musiałam jeszcze ogarnąć studia.
Amelka urodziła się 22.01 - natomiast 1.02 pisałam pierwszy egzamin w sesji.
Nie brałam urlopu, nie omijałam zjazdów (studia zaoczne).
Postawiłam sobie za cel przebrnięcie przez sesję, obojętne z jakimi wynikami.
Pojechałam na egzamin jeszcze ze szwami pooperacyjnymi.
Nie zapomnę min kolegów i koleżanek z grupy, prawie jakby zobaczyli ducha.
Ale napisałam co miałam, jakoś. Z laktatorem w torebce.

Zanim urodziła się A, dostawałam sygnały od bliskich, że może będą, pomogą, zostaną przy nas w tym pierwszym trudnym czasie. Nie czułam takiej potrzeby. Stwierdziłam, że zdecydowanie lepiej będzie od początku złapać wiatr w żagle. Jeszcze w szpitalu, kiedy jest szansa na szybką interwencję ekspertów od dzieci, a później w domu - we własnym trybie, na spokojnie, we troje. Lęk przywędrował do mnie w dniu, w którym po raz pierwszy zostałam z Małą sama w domu. Przyznaję, trochę trzęsłam portkami - towarzystwo mojego M. dawało mi niesamowity psychiczny spokój. A tu.. rankiem klucz w zamku zgrzytnął i .. nie ma. Zostałyśmy we dwie. Mała - wtulona, z zamkniętymi oczkami, zajęta jedzeniem i przysypianiem - ja z sercem walącym jak młotem.
Bałam się o przenoszenie. Niemowlęta są kruche, nie trzymają głowy - mimo dużej obrony mięśniowej z początku wydają się wiotkie. Wymagają delikatnego transportu. Ja, do przemieszczania się, potrzebuję obu rąk.
Jak to rozwiązać?
Pewnie pomogła mi specyfika mojej niepełnosprawności - mam bowiem zupełnie normalnie czucie w nogach - opracowałam sobie zatem sposób przemieszczania się za pomocą jednej ręki - w drugiej trzymałam śpiące niemowlę (główka w zgięciu łokcia). Ci, którzy kiedykolwiek mieli kontakt z wózkiem inwalidzkim wiedzą, że prowadzony jedną ręką - skręca. żeby temu zapobiec używam nogi, którą odpycham się od ziemi i koryguję położenie.
Przenoszenie dziecka okazało się nie takie trudne. Łapałam pod paszkami za pomocą kciuka i palca wskazującego, reszta rozpostartych palców podtrzymywała kark i głowę. Odkładałam bardzo delikatnie. Albo - dziecko leżące na kocyku powoli opuszczałam do łóżeczka.
Z pozycji stojącej bez wątpienia jest łatwiej.

Resztę czynności właściwie wykonywałam i wykonuję tak samo jak wszyscy rodzice. Jedynie, kiedy wracam z dzieckiem z innego pomieszczenia - muszę ją odłożyć np na kanapę - zanim się sama na nią przesiądę. Z dzieckiem na rękach sama nie mogę się przesiąść.

Pierwsze wspomnienia ocierają się przede wszystkim o długie godziny z dzieckiem wtulonym w moją klatkę piersiową, kołysanie i walkę z bolącym brzuszkiem. To taka przypadłość, która często dotyka dzieciaki i w zasadzie sama mija - ale to też pierwsza próba dla rodzica. Co się czuje kiedy mimo, że bardzo chcesz, to niekoniecznie potrafisz pomóc. Pamiętam uczucie bezradności. O ile jestem w stanie je znieść, jeśli chodzi o moje ograniczenia (wózkowicze bezradność czują dość często, jeśli mieszka się w Polsce), o tyle cierpienie mojego dziecka znosiłam z trudem. Nigdy nie chodziło o brak cierpliwości, zirytowanie płaczem. Tego nigdy nie poczułam. Tylko bezradność, która owocowała wyszukiwaniem u dr. Google metod pomocy w środku nocy, i nieskończonych wizyt w aptece.

Później przyszły pierwsze uśmiechy, nowe umiejętności. Potężna dawka endorfin, nieporównywalnych z niczym. I bliskość, coraz bardziej świadomie okazywana. Wszystko to, o czym "niby-się-wie", że jest - gdy nie ma się dziecka - ale kiedy doświadczy się tego na własnej skórze to nagle pojawia się pytanie "jak ja bez Niej żyłam?".

Poważnie.
Nie mam pojęcia.
Dziecko uczy. Nie tyko cierpliwości, zdecydowanie lepszej organizacji czasu (!), miłości przede wszystkim.
Bezgranicznej, czystej. Jak nigdy wcześniej.





niedziela, 8 września 2013

Operacja - komunikacja

Największym wyzwaniem dla każdej młodej mamy jest - Czy będzie potrafiła odpowiadać właściwie na komunikaty wysyłane przez nowonarodzone dziecko, ukoi nawet największy płacz?
Pół biedy, jeśli jest oswojona z tematem i zajmowała się wcześniej malutkim dzieckiem siostry, koleżanki. Nie raz i nie dwa. To buduje pewną podstawę, bazę będącą późniejszym punktem wyjścia. A już na pewno przepełnia większym spokojem i ufnością w " na pewno sobie poradzę". W moc instynktu.

Ale co, gdy nigdy wcześniej właściwie nie zajmowała się dzieckiem, a do tego trzeba dołożyć jeszcze własne, fizyczne ograniczenia, których przecież dziecko nie jest w stanie zrozumieć?
No bida z nędzą proszę Państwa, chciało by się rzec.
Nic bardziej mylnego.

Z początkiem ciąży bałam się wszystkiego, wielkie "JAK TO BĘDZIE" tłukło mi się po głowie, za dnia i w nocy. Czasem, nie dawało spać. Dziecię kopało, leżałam z ręką na brzuchu pogrążona w morzu wyobrażeń. O tym przyszłym, wspólnym życiu. Świadoma, że wszystko zależy ode mnie. Mogę pogrążyć się w strachu, w poczuciu, że "ktoś inny może by lepiej", albo wziąć wszystko na klatę i spróbować.
Porad wszędzie w brud.
Poradniki, gazety dla przyszłych mam, babcie, ciocie i teściowe, sąsiadki, Panie z mięsnego, inne mamy w osiedlowej piaskownicy. Wszyscy wszystko wiedzą, wszyscy mają recepty i złote rady. Ale gdy tak szukam w pamięci mamy takiej, której rady dałyby mi najwięcej : to nie znajduję. Nie ma. Nie ma mamy wózkowej, mamy walecznej, klepiącej po ramieniu z pokrzepiającym "Dasz (dacie) radę!".
Nie ma. Nigdzie.
Szkoda. Przecież ludzie mają różną osobowość. Jedne kobiety zepną poślady (jak ja) i z dzikim uporem pognają ku wyzwaniu, z powtarzanym jak mantra "Ja sama", inne - wycofają się zanim w ogóle pojawi się ciąża. Bo jak zajmować się maluchem samemu potrzebując pomocy?

Tak z perspektywy czasu, kiedy przypominam sobie własną siebie z okresu "przed dzieckiem" - mam ochotę odpowiedzieć : "Normalnie. Na miarę możliwości. A przede wszystkim bez lęku".
Lęk ubezradnia. Oplata się jak macki dookoła szyi, dławi, pozbawia oddechu i możliwości ruchu.
Jedna jest jeszcze prawda w tym wszystkim, jeśli jesteś tu - czytasz i wątpisz, powiem Ci co następuje : "dziecko ci pomoże".
To prawda. Bo dziecko  UFA. Niepełnosprawna mama nie jest inną mamą. Jest jak wszystkie, pachnie tak samo, tak samo otula ciepłem, ma miękkie ramiona, ciepły głos, bijące serce.
Tego się trzymaj.
Ja się tego uczepiłam. Wiary, że to wystarczy. A resztę pokazało mi dziecko.
Mały, indywidualny człowiek.
Bo właśnie w tym sęk - dzieci są różne.
I tak jak dla zdrowej mamy nie ma rad uniwersalnych - dla tej wózkowej również nie.
Są metody skuteczne dla danego egzemplarza dziecka - odnalezione na drodze wspólnego porozumienia. Komunikacji, między rodzicem a dzieckiem. Żeby odnaleźć tę drogę : patrz i słuchaj.

Mam w głębokim poważaniu wszelkie poradniki w których pachnie tresurą małego człowieka, próbą dopasowania go do świata, którego nie zna.
Zalecających jedzenie i spanie w zegarkiem w ręku, ograniczone noszenie (bo się przyzwyczai), dokarmianie mm ( w myśl teorii o niewystarczającym mleku matki, chyba nic tak nie podkopuje pewności siebie jak powiedzenie młodej matce : "Twoje dziecko jest głodne, nie potrafisz go wykarmić, daj butelkę"), naukę "samodzielnego zasypiania" i tak dalej.
Wszystko to bowiem przeważnie ociera się o jedno : co by tu zrobić by wszystko było jak wcześniej, przed dzieckiem, co by tu zrobić "by nie zepsuć" małego człowieka nadmiarem dobroci. Jak gdyby miłość miała być czymś z czym można przedobrzyć.
Noworodek wie czego potrzebuje. Spełnianiem jego elementarnych potrzeb - po prostu nie można mu zaszkodzić. Jasne, każdy rodzic boi się jak ognia tego, że...nawali.  Dać plamę w najważniejszym życiowym egzaminie z rodzicielstwa to największa katastrofa. Więc chwyta się w lęku i niepewności wszystkich "złotych rad", próbując odzyskać grunt pod nogami i na nowo odbudować rzeczywistość. Taką samą - z jednym członkiem rodziny "in plus".

A prawda jest jedna: jeśli ty dopasujesz się do dziecka - i będziesz słuchać komunikatów, które wysyła - ono również dopasuje się do Ciebie. Stworzycie własny, unikatowy system reagowania, sieć bliskości, jedyny, niepowtarzalny schemat. Nie do podrobienia.

Trzymałam się tego z całych sił. Że A. powie mi, czego oczekuje. Chociażby płaczem, którego nie należy się bać. Bo ona w ten sposób mówi do mnie, dziecięce sos z prośbą o pomoc.
Spokój, który próbowałam zachować gdy płakała bardzo mi pomagał. Dzięki niemu widziałam sygnały poprzedzające płacz, czułam się jakbym uczyła się z wielką uwagą zupełnie nowego języka.
Moje dziecko komunikowało się ze mną. Całym ciałem.

Fascynowało - i fascynuje mnie nadal to jak szybko rodzi się więź i przychodzi WIEDZA. Intuicja, prawie jakby się z nią urodzić. Wczoraj była pusta kartka, a dziś już jestem ekspertem. Od swojego dziecka.
Nie bez potknięć i nie wszystko od razu.
Ale powoli, krok po kroczku. Z uwagą, zaangażowaniem, sercem.
Z szacunkiem. Do małego człowieka, indywidualnej istoty potrzebującej WŁAŚNIE MNIE do przeżycia.
Muszę tylko słuchać a znajdę odpowiedź. Ono, dziecko - zawsze mi ją da.

Gdy  to pojęłam - przestałam się bać. Uwierzyłam, że też mogę, że zrobię -  zrobimy, razem z moim dzieckiem - wszystko, by się porozumieć.

To nauka która szybko procentuje. Pewnością siebie, spokojem przepełniającym serce.
Chyba nic, nigdy dotąd  nie wpłynęło bardziej na wzrost mojego poczucia własnej wartości niż moja córka.
Okazało się - że umiem ją uspokoić. Że jestem jej potrzebna. Że potrafię dostarczyć jej pożywienia, ukoić strach i ból, dać bezpieczeństwo. Że wystarczam jej za wszystko.
Jestem kompletna, jako kobieta, kobieta-mama.
Nawet bez sprawnych nóg.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Pierwsze dni razem to zupełnie nowe doświadczenie, niepodobne do niczego co dotąd przeżyłam. Nasłuchałam się o baby bluesie, kompletnej dezorientacji, trudnych chwilach czy kłótniach z partnerem. Nastawiłam się  na to.

Tymczasem przywiozłam Małą do domu, wioząc ją na kolanach - taką malutką, kruchą, ginącą zupełnie w zimowym kombinezonie, r. 62  (kazali większe kupić, co dziś uważam za błąd, dziecko wyglądało jak mumia, której wystają jedynie oczy) i ...przepadłam.
Przepadłam totalnie.
Nie mogłam się napatrzeć. Bałam się drogi ze szpitala do domu, może przecież płakać w samochodzie. W taksówce, bo własnego samochodu nie mamy, ba, nie mamy nawet prawa jazdy. Auto moich rodziców natomiast pomieścić mogło mój wózek + maksymalnie 3 osoby poza nim - fotelika z dzieckiem niestety zupełnie nie.

Wózek: teoretycznie moje nogi jedynie, waga niewielka i korpus skromny - ale zawsze muszę go liczyć jako jedną dodatkową osobę - czy to o windę się rozchodzi, czy o samochód właśnie. Jeśli kiedykolwiek zrobię prawo jazdy i kupię samochód z pewnością będzie musiał być wielkich rozmiarów, aby zapakować "Cały dom" - w wolnym tłumaczeniu "wszystkie NIEZBĘDNE rzeczy dla dziecka", fotelik z maluchem, i Nas przede wszystkim.
Z tegóż właśnie powodu, kiedy rozważaliśmy wszystkie opcje powrotu ze szpitala do domu, stanęło na rozwiązaniu - my i dziecko w taksówce, rodzina towarzysząca samochodem za Nami.
Zadziwiała mnie sprawność z jaką Mój M. przebierał nasze nowo narodzone maleństwo, zapinał pieluszkę, kombinezon. Szybko przestał się bać, ruchy wykonywał sprawnie, szybko, delikatnie zarazem. Siedziałam obok patrząc z podziwem. Później, dziecko powędrowało na moje kolana, jechaliśmy przez oddział do wyjścia ze szpitala i obserwowaliśmy obracające się za Nami głowy. Taka dumna się czułam, swoje dziecko niosę, jedziemy do domu, patrzą - kurczę, co z tego, DUMNA JESTEM JAK PAW.
Pierwszy raz chyba nie przechodzi mi przez głowę myśl, że wózek widzą i stąd oczyska wbite we mnie, teraz widzę spojrzenia na dziecko, wzdychania, wzruszenie na twarzach, przenikające nieśmiało uśmiechy.
Sama się tak czuję, onieśmielona chwilą, niosę małe zawiniątko, śpiące już głęboko od dawna, na moich kolanach -  pewnie czuje się podobnie jak bujane w wózku.

Jadę z nią autem, patrzę przez okno - ulice te same, czas nie stanął w miejscu - nigdy nie staje. Czy się życie czyjeś kończy czy zaczyna. Nie wie, że ja tu wiozę ten Cud Mój Mały, tak mi jakoś mokro pod powiekami, rękę M. ściskam i zwalam na ciążowe hormony.
A Ona śpi. Nie wie, że dla Nas wszystko się zaczęło, to wszystko nowe, 2+ 1 już teraz i zawsze.
Nie wie jak dużo zmieniała, zmieni. Ja sama nawet jeszcze nie przypuszczałam, martwiąc się na zapas, ze dwa razy mocniej pewnie niż inne kobiety.
Tkwiła we mnie obawa, że może, mimo moich usilnych starań i założeń, że wszystko musi się udać, to jednak pewnych rzeczy nie przeskoczę. I co wówczas, w co przekuję tę porażkę?
Chyba najbardziej piekielną obawą, do której bałam się przyznać było... że jakaś inna kobieta, babcia na ten przykład będzie bliżej, będzie "bardziej mamą" ode mnie skoro ja nawalam w kwestiach podstawowych i kuleję na przykład z opieką. Co jeśli tak będzie, tak będzie musiało być.
Nie chciałam być odsunięta, zepchnięta na margines w opiece, chciałam wieść prym, być mamą prawdziwą.
Wstającą w nocy, karmiącą, wykonującą wszystko przy dziecku, jak trzeba, kiedy trzeba. Reagującą, współodczuwającą, biegnącą na każdy alarm.
To sobie postanowiłam, wioząc do domu A.
Przed samą drogą łyknęłam jeszcze w szpitalu 2 paracetamole, ciągle bolało podbrzusze, zwłaszcza kiedy chciałam się podnieść, poruszyć mocniej nogami. Trudniej mi było się "rozruszać" jak to zawsze po cesarkach zalecają - "wstań jak najszybciej, rozchodź, pomoże.."
No świetnie, owszem - tylko co tu kurczę zrobić gdy... nie można wstać?
Najszybciej jak można podniosłam sobie (znaczy inni podnieśli) łóżko do siadu, starałam się możliwie najbardziej ruszać nogami, jak najczęściej siadać na łóżku z nogami spuszczonymi na dół, starałam się siedzieć prosto, co zbyt łatwe nie było - szwy ciągnęły, a ruchy nogami wywoływały ból. Podobnie jak zmiana pozycji spania, przekręcanie się. Ale było lepiej niż przypuszczałam, że będzie. Nie czułam własnych wnętrzności, bólu ze środka - po prostu bolała rana, jak zawsze boli głęboko rozcięta skóra, którą ktoś następnie ciasno zszywa. Dało się żyć, trzeba było jedynie nie śmiać się spazmatycznie, nie kichać.

Po pierwszym prysznicu wstąpiło we mnie drugie życie. Personel chyba bał się mnie trochę - to znaczy nie mnie, a nietypowej sytuacji. Przysłali rehabilitanta, który pomagał się podnieść, przesiąść na wózek, 2 osoby do asysty pod prysznicem + M. który bez mrugnięcia okiem pomagał w najdziwniejszych czynnościach. Z prysznicem poradziłam sobie sama, potrzebowałam jedynie krzesła do siedzenia i pomocy przy wstawaniu z niego/ siadaniu na nim. Wszystko robiłam bardzo powoli, ale się dało.
Woda z prysznica ściekała po mnie i zmywała cały ból. Pielęgniarka miała rację, że po prysznicu reszta pójdzie już szybko. Do domu, rzeczoną taksówką jechałam w przedciążowych ciuchach, lekko rozjechana, ale czołg to nie był, może tramwaj, czy mały autobus.

Gdy przyjechałam, A. spała nadal. Nie miałam czasu zastanawiać się nad tym, jak to teraz wszystko będzie. Instrukcji obsługi do dzieci nie dają. Odwiedziny domowników szybko minęły, zostaliśmy tylko my, z maluchem śpiącym w łóżeczku. Wydawało się ogromne w stosunku do jej ciała.
Zaczęła się przygoda. Moja, jako mamy. Jak rzekł spontanicznie i ze śmiechem kiedyś M. : "Rodzicielstwo jest lepsze niż najlepsza przygodówka, posiada nieskończoną ilość misji".
Rodzina podeszła do sprawy z wielkim szokiem. Spodziewali się, że trzeba będzie asystować przy wszystkich czynnościach, pokazać co i jak. Nic bardziej mylnego. Dzięki temu, że małż był ze mną w  szpitalu te 4 doby po, do domu wrócił całkiem obcykany młody tata, i mama niespecjalnie przerażona. To wystarczało, by poradzić sobie samodzielnie niemal ze wszystkim, czego potrzebuje małe dziecko.

Nie mieliśmy w sobie z M. potrzeby rywalizacji " ja to zrobię, umiem lepiej", jakoż naturalnie nam przyszło wyjście z założenia, że jesteśmy w tym wszystkim drużyną, oboje przewijamy, ubieramy, robimy wszystko co trzeba. Bez pouczania siebie nawzajem. Tym bardziej, że to ja miałam z początku większe tyły. Cierpliwie uczyłam się opieki, a dziecko słusznie się temu poddawało. Jak każdy noworodek nie lubiła się z początku przebierać i kąpać.

Wtedy odkryliśmy magię. Taką którą można w jednym krótkim słowie zamknąć - "przy-tu-la-nie".
Przytulanie jest lekiem na wszystko. Bliskość, ciepło - koi największy ból i lęk.
To dało mi dużą siłę. Świadomość, że może i jestem trochę nieporadna z początku, może nie potrafię tak delikatnie i płynnie odłożyć jej do łóżeczka ( z pozycji siedzącej nie jest to takie łatwe, nie mogę się tak nachylić jak stojący), ale mogę tak samo mocno przytulać. Taką samą bliskość zapewniać. Karmieniem, głaskaniem, dotykaniem skórą skóry. Wiem, czytałam o badaniach. Że dzieci już chwilę po urodzeniu rozpoznają twarz mamy, jej rysy. Znają zapach. Ale doświadczyć tego to zupełnie inaczej.
Nie wiem jak to możliwe, ale wtulona we mnie natychmiast spała spokojnie, pozwalała się dłużej niż innym przebierać, nosić w trochę inny sposób. Miała w sobie tę ufność, którą mają wszystkie małe dzieci. Dla nich jesteś całym światem mamo, bez Ciebie zginą, jesteś powietrzem.
Więc nie bój się jeśli nie robisz czegoś na 6+, tylko na miarę możliwości. I tak będziesz najlepsza.
Wczoraj, dzisiaj i zawsze.



sobota, 24 sierpnia 2013

Są w życiu takie chwile, które mijają tak szybko, zanim na dobre zdążysz nasycić się przeżywaniem.
Takie są narodziny.
Skoro się na coś czeka, długie 9 miesięcy to zakończenie oczekiwania powinno być adekwatne do odczuwanego zniecierpliwienia. Taka chwila, wymarzona, długa, ślimacząco powolna, klatka po klatce.

A tu pyk. Dziecko wyjęli, wytarli, przynieśli przyłożyć twarz do twarzy.
Jest jedna taka chwila kiedy czas się zatrzymał. Mała, przyłożona policzkiem do mojego policzka, natychmiast przestała płakać. Zasnęła w momencie.
Pachniała słodko, neonatolog rzekł : "10/10 - jest idealna".
Takie mi się to nieprawdopodobne wydało. Idealna z nieidealnego. Że moja, że TAKA, że nigdy nie widziałam piękniejszego dziecka. Obiektywna prawda nie jest ważna. Każda mama gdy już zobaczy swój cud, do końca życia zapamięta obraz najpiękniejszego na świecie dziecka. Tego własnego.

A ja się "spodziewałam komplikacji", zakładałam "trudną ciążę", może przeleżaną, jakąś tam problemową ogólnie. Zamiast tego pojawił się cud. Taki mały, z noskiem pyrkatym, wszystkim na miejscu.
No nie może być po prostu.

Zabrali ją i czas zaczął pędzić. Ledwo ją ujrzałam, już jej nie ma. Sprzeciw mi się wewnętrzny obudził. Że jak to tak. A gdzie to całe "kangurowanie" - skóra do skóry, nasze, tylko nasze dwie godziny. Niestety, cesarka mnie z tego obdarła. Leżałam, tępo wpatrując się w sufit (naczytałam się w internecie, żeby w niego nie patrzeć, ale zerknęłam kątem oka - i uff nie widzę własnych wnętrzności!),z ulgą zauważyłam, że ucisk z żeber zelżał.
Całą końcówkę ciąży, kiedy dziecko już intensywniej się ruszało i osiągnęło dość pokaźne rozmiary, bolało mnie prawe żebro. Jakby ucisk. Znikł.
Szyto moją skórę, 4:25 rano. Nie dzwoniłam do rodziny. Poinformowałam tylko męża na szybko, między skurczami, wdechem jednym a drugim. Nie było sensu, żeby jechał. I tak by go nie wpuścili do rana, a ja zapewne za chwilę zasnę.
To nic. Nie bałam się. W końcu od 9 miesięcy nigdy nie byłam sama. Dziecko - ze mną jadło, ze mną spało, mnie kopało dając znać o sobie. Teraz, gdy się urodziła, poczułam pustkę, ale nie samotność. Bo Ona była, gdzieś tam,w  przeźroczystej rynience na noworodkowym. Wielka szkoda, że beze mnie, że ja bez niej, że my same. Bez tego czasu dla siebie. Dotąd jednym ciałem, teraz każda, pierwszy raz - osobno.

Pojechałam na pooperacyjną.
Tam próbowałam spać, nie udawało się zbytnio - pikanie automatycznych ciśnieniomierzy z łóżek obok wybijało mnie ze snu. A chciałam spać. Żeby szybciej minęło, nastał nowy dzień i przynieśli do mnie dziecko.
Mimo, że widziałam ją przez moment to wiem, że poznałabym ją wszędzie. Bo była Moja.

Wiedziałam, że ranek, i następne dni - będą trudne. Nie chodzi o to, że będzie bolało. Wiem., że tak. Zawsze boli. Operacje chirurgiczne, które kiedyś przeszłam też owocowały bólem i zazwyczaj morfiną - przez pierwsze dwa dni. Tak mi się wydawało, że rozcinanie brzucha boli bardziej niż łamanie kości i wkręcanie płytek. Nastawiałam się na hardcore. Lepiej się przecież zaskoczyć pozytywnie.
Bardziej obawiałam się o Małą. Nie o siebie, nie o to jak sobie poradzę, nie mogąc podnieść się do niej z łóżka tak szybko jak inne mamy, ale o nią. Że może nie dostanie wszystkiego czego potrzebuje, nie ukoję tak szybko jej płaczu jak powinnam, nie chwycę w objęcia otaczając ochronny parasol. Bałam się, że będzie się czuła samotna. Chciałam jej dać bezpieczeństwo, siebie. Powoli poznać się nawzajem.
Nie wiedziałam jak zrobić to w szpitalu, gdzie szalał sezon grypowy, zakazano odwiedzin, a ja nie mogłam wstać.
Z pomocą przyszedł personel. Zaproponowano mi - zapewne z korzyścią nie tylko dla mnie, ale i dla personelu - dwuosobową salę z całodobową asystą męża. M. dostał lekarski kitel, naszykowano pokój.
Wszystko nieodpłatnie. To była dla mnie wielka ulga. Będzie i mama, i tata. Gotów podbiec kiedy trzeba, przytulić, przekazać do mnie.

Pomimo tego, że M. był w szpitalu dość szybko, dużo wcześniej zanim przewieziono mnie z sali pooperacyjnej, nie poszedł na oddział noworodkowy. Smsował ze mną. Bał się. Iść na spotkanie naszemu dziecku, samotnie, z obawami, że może nie będzie potrafił bezpiecznie chwycić, zabraknie przeczucia, instynktu jak się zachować. Taka trema przed najważniejszą chwilą, którą boisz się zepsuć.

Przyjechałam z bloku na salę. Stał, w niebieskim kitlu lekarskim, dla niepoznaki dla innych mam - bo przecież zakaz odwiedzin. Dostał kod do drzwi dla personalu, aby było lepiej funkcjonować. Zamówiono dla niego nawet posiłki w kuchni.
A potem przywieźli dziecko.
Stanął jak wryty. Chwilę mu zajęło zanim podszedł się przywitać, z najbardziej oczekiwanym prezentem jaki mogliśmy dostać. My niepewni, jacyś tacy nieśmiali nagle, w obliczu największego sprawdzianu w życiu, patrzymy na tą piękną istotkę...a ona patrzy na nas szeroko otwartymi oczami. Cicha, spokojna. Nie śpi i patrzy. Taka maleńka i krucha, a jakby chciała nam powiedzieć "damy radę, wszystko będzie dobrze".
Będzie, najważniejsze, że jesteśmy we trójkę.

Trzeba dodać, że zarówno Ja, jak i M. nie zajmowaliśmy się dotąd noworodkiem. Pierwsze było wszystko. Przewijanie, ubieranie, karmienie, odbijanie po jedzeniu. Pokazano nam, raz.
A później - po prostu poszło. Instynkt siedzi w głowie. Trzeba się tylko odpowiednio nastawić. A my podeszliśmy zadaniowo. Głaskałam małe rączki, przytulałam, zabiegi pielęgnacyjne na razie wykonywał mąż, z zadziwiającą precyzją. Nie pomagał nam nikt. Zabierano Małą tylko na kąpiel. Mimo, że była możliwość nocnej opieki położnych na noworodkowym - woleliśmy, żeby została z nami. Nauczyć się, wypracować zachowania, póki jeszcze jesteśmy pod okiem doświadczonego personelu i w razie problemów możemy prosić o pomoc.
Mała współpracowała pięknie, poddawała się zabiegom, płakała niewiele, jak to noworodki mają w zwyczaju - spała bardzo dużo, na tyle dużo, że musieliśmy ją budzić na karmienie.
Właśnie - karmienie.
Przed urodzeniem dziecka właściwie obojętne mi było w jaki sposób będę karmić.
Ale kiedy już A. pojawiła się na świecie - nagle oczywiste stało się, że - chcę, muszę, będę - karmić w sposób naturalny. Jeżeli się uda, rozkręcić laktację, która, nie chciała zaskoczyć. Dziecko nie umiało ssać, zasypiało w minutę przytulone do mnie, wybudzanie nie pomagało. Dokarmianie butelką miało zniwelować spadek wagi (dziś wiem, że to żadna konieczność, dziś bym zrezygnowała - wtedy robiłam wszystko, co mi się wydawało słuszne ), oprócz tego z uporem maniaka pracowałam nad sobą laktatorem metodami zaproponowanymi przez doradcę laktacyjnego - regularnie - co 3 godziny, nawet w nocy. A każdą zdobytą kroplę podawałam dziecku. W międzyczasie uczyliśmy córkę ssać, budząc co chwilę. Zaskoczyło mnie jak szybko dziecko potrafi zasnąć przytulone do mamy. Jakby ciepło, które od niej otrzymuje wystarczało za wszystko, spełniało wszystkie potrzeby na raz z bliskością na czele.

Kłopoty z karmieniem mieliśmy długo, dopiero w domu, po 2 tygodniach udało się całkiem odstawić mieszankę. Nie powiem, żeby bez obaw. Prześladowała mnie obsesja, że moje dziecko się " nie najada". Nie wiedziałam wtedy, że żołądek noworodka jest wielkości mojego kciuka i wystarczy niewiele by się najeść, albo, że mleko mamy jest lekkostrawne - to należy jeść mniej, za to często.
Dużo wysiłku kosztowała mnie decyzja, żeby zupełnie odstawić MM, nawet jeśli wówczas mamy spędzić z Małą cały dzień w pościeli - ucząc się jeść. To samo tyczy się zgody na płacz, który w tej sytuacji mógł się pojawić. Naturalnie, maluch, kiedy płacze, krzyczy tak - jakby chodziło o przetrwanie - i rzeczywiście tak jest. To jedyny znany komunikat znany dziecku. Krzyk o pomoc.
Wiem, że to trudno udźwignąć. Ale wsparłam się rzetelną wiedzą. Jeśli chcę karmić ją sama - muszę rozkręcić laktację, a tylko dziecko zrobi to najlepiej, pobudzając produkcję oksytocyny.
Wygrałyśmy, butelka poszła w odstawkę, po kilku ciężkich dniach.
Wtedy, chyba pierwszy raz w życiu czułam taki prawdziwy sukces. Nagrodą za mój wysiłek była świadomość, że nie tylko potrafię wykarmić własne dziecko, ale tym samym daję mu to co mam najlepszego.

Takich "egzaminów z bycia mamą" - jest wiele, każdego dnia. Nie ma materiału do wyuczenia, uniwersalnych metod. Można podeprzeć się wiedzą, jak to jest w przypadku karmienia piersią na przykład. Reszta przychodzi sama, z instynktem macierzyńskim w pakiecie i z doświadczeniem. Zdasz jeden egzamin, za chwilę nadejdzie nowy. Mamy wózkowe mają ich więcej, bo mierzą się także z własnym ograniczeniem, społecznym tabu, z bezradnością i psychiczną niemocą, która czasem dopada. Ale są przy tym wszystkim jeszcze bardziej waleczne, przez doświadczenia, które wcześniej nabyły. Więcej doceniają. Łatwiej, przy mniejszej frustracji. Z pokorą nikt się nie rodzi. Podobnie jest z pogodzeniem się z losem, czy z wolą walki.
To doświadczenia zdobyte, z każdym przejechanym kilometrem, krawężnikiem na drodze, krzywym spojrzeniem, czy życzliwym uśmiechem obcego.
W przypadku macierzyństwa - trudniejszego niż zwykle - nie potrzebujemy specjalnych nagród. Mówiłam Wam - jest zwyczajnie.

Najlepsza nagroda jest dokładnie taka sama dla wszystkich mam.

Dziecięcy uśmiech.



piątek, 23 sierpnia 2013

Moja A. urodziła się znienacka. To zaskakujące, zważywszy na fakt, że miała się narodzić określonego dnia, w wyniku planowanego z wyprzedzeniem cesarskiego cięcia.
Miało być jak w zegarku : Zrywam kartkę z kalendarza, pakuję się, jadę, wracam z dzieckiem. Zaplanowane w szczegółach. Ale dzieci mają zazwyczaj swój własny plan. I tak, w niedzielę, na 3 dni przed planowanym "dniem zero" wiedziona przeczuciem pojechałam do szpitala. Spektakularnych objawów nie było, jednak coś wisiało w powietrzu. Telefon do lekarza prowadzącego upewnił mnie jeszcze, że "w razie w", lepiej sprawdzić.
Torby czekały spakowane obok dziecięcego łóżeczka. Spokojny prysznic, telefon i jedziemy.

Badanie nie wykazało niczego specjalnego, jednak na wszelki wypadek zostałam na oddziale. Trochę nieswojo mi było pośród snujących się szpitalnymi korytarzami mam : tych świeżo upieczonych i tych przyszłych. Jak ja.
Przedziwna była świadomość, że kiedy wyjdę ze szpitala do domu - nic już nie będzie jak było. Wrócę z dzieckiem. Nowym, rzeczywistym, namacalnym członkiem Naszej rodziny. Kompletnym człowiekiem, zlepkiem naszych genów. Moją córką.
Nie czułam stresu. Podekscytowanie chyba. Spokój połączony z lekko przyspieszonym biciem serca. Jak zawsze w sytuacji kiedy wiesz, że coś ma nadejść. Coś na co czekasz już bardzo długo, nerwowo przebierając nogami.
W domu wszystko gotowe. Przygotowane łóżeczko, komoda zapełniona dziecięcymi przedmiotami. Jeszcze pusto, bez dziecka, a już się czuło jego obecność w powietrzu. Razem z zapachem dziecięcego proszku, sączącym się delikatnie ze świeżo wypranych miniaturowych ubranek.
Logistycznie zaplanowane było wszystko. Emocjonalnie - zupełnie nic. Jakoś przestałam trząść portkami, że "o-mamuniu-co-to-będzie", że nie dam sobie rady, że co jeśli się okaże, że nie będę potrafiła sprawnie zająć się własnym dzieckiem. Pewnie, że istnieją możliwości, typu pomoc kogoś z zewnątrz, chociażby którejś babci. Tyle, że nawet mi to do głowy nie przyszło. To, że to jest moje zadanie, było jasne jak słońce i nie dopuszczałam do głowy innej opcji. Może trochę wolniej, może z większym lękiem z początku, ale zajmować się Małą będę JA. Z tatusiem of course.
Chyba załączył mi się instynkt i jakaś waleczność o to, by nie dać się obedrzeć z tych pierwszych wspólnych chwil. To, co mogłam zaplanować - zaplanowałam i zrobiłam. Resztę przyjęłam z pokorą i poszłam na żywioł. Na wszystko przecież zawsze wypracowywałam swoje własne skuteczne sposoby. A trzeba wziąć pod uwagę, że tamte, mniejsze rzeczy, nawet gdyby się zawaliły - to nic.
MISJA MAMA - nie mogła się nie udać.

W szpitalu więc siedziałam ze spokojem, przełączałam kanały w tv, słuchałam tętna na ktg i czekałam na rozwój wypadków. Sądziłam, że doczekam co środy - planowanej jako dzień cesarki.
Gucio.

Wieczorem 21-01 żułam przysuchą kanapkę jako mój ostatni wieczorny cukrzycowy posiłek, takie konieczne "must have" by cukier w nocy za nisko nie spadł, kiedy dotarło do mnie, że "jakoś mi dziwnie". Dziwny, lekko ćmiący ból brzucha się przypałętał, olałam jednak, twierdząc, że "no przecież to na pewno nie są skurcze", bo jak głoszą opowiadania wszystkich kobiet - "doopę urywa".
Nie urywało, zatem położyłam się spać.
Spałam, a raczej czuwałam - najpierw na plecach, na boku, lewym, prawym, o żesz kurna wszędzie nijak.
Minęły ze dwie godziny zanim dotarło do mnie, że otóż nie przechodzi a jest "jakby gorzej".

Złapałam z niepewnością za słuchaweczkę przy łożku, cud techniki - połączenie z dyżurką, z której miał nadejść ratunek.
"dzyń" - słyszę głucho w korytarzu - no tak, to ja dzwonię. I dzwonię i dzwonię - nic.
Zmieniłam zatem pozycję z jednego boku na drugi z absurdalną nadzieją, że może przejdzie.
Nie przeszło.

Uroki końca ciąży wiążą się z tym, że często wstaje się do wc - i tak też, koleżanka z łóżka obok - właśnie się podnosiła. Widząc mnie zgiętą w pół powędrowała, razem ze swoimi bliźniętami w brzuchu i stojakiem kroplówkowym - po ratunek dla mnie.

Akcja nabrała tempa. Badanie wykazało początek akcji porodowej, przyjechało ktg, w celu zmierzenia skurczy. W ciągu pół godziny z "co 3 minuty" przeszły do "poniżej minuty" i zaczęły promieniować na kręgosłup. Było w okolicach drugiej w nocy.
Akcja dość szybka, jak na pierwszą ciążę.

Przyjeżdża łóżko, jedziemy na salę. Wtedy dopiero zaczęłam aż nazbyt dobrze rozumieć, co miały na myśli znane mi kobiety tak pieszczotliwie określające porodowy ból.
Urywało, owszem.Zastanawiałam się co zdarzy się najpierw, istniała jeszcze bowiem spora szansa, że pęknie mi kręgosłup, na pół - a przynajmniej takie odnosiłam wrażenie.
Nie wpadałam w jakąś specjalną panikę, na nic mi ona była, skoro - co ma się wydarzyć, wydarzy się i tak.
Nawet wizja rozcinania brzucha przy całkowitej świadomości umysłu, nie była aż taka straszna. Igła w kręgosłup też nie - wreszcie przestanie boleć.
Najbardziej nierzeczywiste wydawało mi się za to - że zobaczę dziecko.

Jestem stosunkowo dobrze przyzwyczajona do pobytów w szpitalu - dzieciństwa kawał i trochę za nastolatki zrobiło swoje, więc może dlatego było mi nieco łatwiej, niż innej kobiecie, która w szpitalu ląduje po raz pierwszy - w dodatku po to by wydać dziecko na świat.

Poddałam się temu czemu trzeba było, przyjemne ciepło rozeszło mi się po nogach, parawan zasłonił co miał zasłaniać i zaczął się zabieg. Pamiętam, że obsesyjnie machałam jeszcze stopami, rzecz jasna z coraz większym trudem, "tak na wszelki wypadek", żeby czasem komuś nie przyszło do głowy rozcinać mi brzucha zanim stracę czucie.
Anestezjolog trochę się z tego śmiał, trochę żartował, że Mała mogła zechcieć poczekać jeszcze trochę, zamiast zrywać wszystkich środkiem nocy.
Szarpanie.

Słyszę dziwny dźwięk.
Zaraz potem krzyk, malucha wyrwanego z bezpiecznego świata, prosto do zimnej sali.
Słyszę i nie mogę uwierzyć - jest. Zdrowa. Śliczna. Z burzą ciemnych włosów.

Odtąd MY - już nigdy JA.
W duecie siła.


czwartek, 22 sierpnia 2013

Mówią, że wiedza jest potrzebna, nigdy bowiem nie wiadomo kiedy może się przydać. Istotnie, prawda. Cały poprzedni test ciążowy semestr wymarzonej psychologii tłukłam do głowy psychologię rozwojową. Poszczególne fazy rozwoju płodu, z podziałem na dni, tygodnie. Kiedy zaczyna bić maleńkie serce, kiedy mikroskopijny człowiek czujnie nasłuchuje dźwięki z otoczenia, kiedy dostrzega światło. Encyklopedyczne tomisko H. Bee z czerwoną okładką już prawie śniło mi się w nocy. Tyle, że wtedy, kiedy studiowałam strony pisząc na marginesach najważniejsze info rzekomo upraszczające naukę do egzaminu , nie miałam pojęcia, że nijak nie chodzi tu o studencki sprawdzian. Egzamin miał się odbyć, owszem, ale ten życiowy.

Kilka miesięcy po sesji egzaminacyjnej jeszcze raz przypominałam sobie nabyte wcześniej info, zatem, kiedy w 7 tygodniu ciąży zawitałam do gabinetu lekarskiego na pierwszej wizycie usg - wiedziałam czego wypatrywać na ekranie. Maleńkiej bijącej kropki. Serca.

Mówią też, że wiedzieć, a widzieć to dwie różne rzeczy. I znowuż sama prawda. Gin coś tłumaczy, ciepłym uspokajającym tonem, a ja się wpatruję nie mrugając oczami. Punkcik jest. Mruga. Bije. Serce MOJEGO dziecka. Nie wiem, które z nas było bardziej w szoku - ja - czy ojciec mojego dziecka. Pamiętam, że nie mówiliśmy nic przez chwilę patrząc tempo w ekran. Bo to tak jakby podejrzeć tajemnicę, odgadnąć Boski Plan, patrzeć na tworzące się zupełnie nowe, maleńkie życie. Odczucie rodem z Matrixa.
Jeszcze nic nie czuję, a ty już tam Jesteś. Wyglądasz trochę jak mała rybka z ogonkiem. Ale masz serce. Bijące.
Kiedyś będziesz kochać kogoś całym tym sercem.

*

Na początku, kiedy dowiedziałam się o ciąży obawy były na pierwszym planie, radość pod spodem.
Obawy o to jak będzie w ciąży, jak ją zniosę, co będzie z porodem, z dzieckiem?
Moje nieidealne ciało jest domem dla rosnącego Małego Człowieka, a ja nie na wszystko mam wpływ, a tak bardzo przecież chciałabym urządzić mu wygodne mieszkanie.

Wbrew moim obawom ciążę zniosłam nadspodziewanie dobrze. Pod koniec przyplątała się co prawda dość uciążliwa cukrzyca ciążowa, zatem codziennie rytualnie kułam palce glukometrem i z precyzją planowałam posiłki.
Poza tym..było normalnie. To znaczy mdłości, ustępujące później miejsce uporczywej zgadze, senność z bezsennością na przemian. Właściwie tyle. Żadnych "specjalnych" dolegliwości, żadnego "specjalnego" traktowania. Zwyczajnie do bólu. Przytyłam właściwie tyle co nic, ledwo ponad 5 kilogramów, ale ja zawsze byłam wagi piórkowej, a dieta cukrzycowa także zrobiła swoje.

Dosyć zabawnie było natomiast kiedy, pod koniec ciąży pojawiałam się na mieście. Czułam się jak ciężarna małolata, świdrujące oczy innych, ten wzrok, zawieszony najpierw na mojej twarzy, a potem na brzuchu.
Przyzwyczaiłam się wcześniej : i do uśmiechów, i do szeptów, do ignora zupełnego (ten stan cenię sobie zdecydowanie najbardziej) oraz do..komentarzy.
W ciąży jednak było jeszcze trochę inaczej. Kobieta na wózku, w zaawansowanej ciąży to.. nie jest często spotykany widok. Wzbudza więc reakcje. Przeróżne, z przewagą pozytywnych, zazwyczaj wstępujących na miejsce początkowemu zdziwieniu.

I..tak sobie analizowałam nieco, z czegóż to zdziwienie mogłoby wynikać. Z tabu? Z tego, że przywykliśmy myśleć, że niepełnosprawni rzadko prowadzą satysfakcjonujące życie rodzinne? Mogą być wykształceni, mogą być przebojowi, mogą śpiewać, tańczyć na wózku, czy książki pisać...ale rodzicami, widzimy ich zdecydowanie rzadziej. Bo bezradność która się z niepełnosprawnością bezpośrednio kojarzy...zdecydowanie koliduje z wychowywaniem Małego dziecka nieustannie potrzebującego opieki.

Celowo napisałam "przywykliśmy", znaczy, że też się do tego grona zaliczam. Nie jestem mistrzem samoakceptacji, właściwie ciągle się tego uczę. Że można kobiecość na przykład z wózkiem pogodzić. I macierzyństwo.
Aby jednak począć dziecko musi się najpierw znaleźć partner. Partner nie przypadkowy, a najwyższej klasy, bo musi wielu wyzwaniom sprostać. Wiele zaakceptować, nie patrząc przez pryzmat kółek.

W swoim otoczeniu częściej spotykam pary w konfiguracji : niepełnosprawny mężczyzna + pełnosprawna kobieta, odwrotnie jest chyba trudniej. Nie wiem, czy chodzi tu o kobiecą wrażliwość, większą zdolność empatii ułatwiającą wejście w relację? Albo może atrakcyjność w kontekście kobiety na wózku to rzeczy wykluczające się wzajemnie, a mężczyźni to wzrokowcy?

Faktem jest, że mam zupełnie zdrowego partnera, z pokładami cierpliwości do mojej osoby, z lekką nutą szaleństwa, skoro zdecydował się u progu dorosłości zakładać ze mną rodzinę. Ja sama dość długo zniechęcałam go do mojej osoby,z uporem maniaka twierdząc, że jestem obciążeniem, które trudno będzie unieść (mimo niskiej wagi;-) ).
Wiadomość o dziecku, chociaż spadła na nas niespodziewanie to dała przy tym sporo radości, przy jednoczesnej rewolucji w całym dotychczasowym życiu.
Nie ulegało wątpliwości, że trzeba było wiele rzeczy wyjaśnić, ułatwić, przekonfigurować. Zmienić mieszkanie, bo o ile noszenie mnie codziennie na rękach ( w górę i w dół ) z pierwszego piętra mogłam jeszcze sobie wyobrazić, o tyle noszenie mnie + noworodka na dokładkę - już zupełnie nie.

Mieszkanie zmieniliśmy w przeciągu miesiąca, na takie, które znajduje się na absolutnym parterze, bez żadnych progów. Powiększyliśmy przy tym trochę metraż. Moja praca musiała poczekać, studia zostały.
9 miesięcy wsłuchiwania się w siebie minęło szybko.
Rosnący brzuszek chowałam pod zimową kurtką.
Czekałam.
Z każdym miesiącem z lękiem mniejszym, a większą miłością. Do tego kogoś kto we mnie powstał i we mnie wzrastał. Mojego dziecka.

-1-


Skłamałabym mówiąc, że to jest mój pierwszy blog. Prawdopodobnie jest jakoś czwarty z rzędu. Między nim, a poprzednimi jest jednak pewna różnica. Wszystkie blogi do tej pory zakładałam spontanicznie, pod wpływem chwili, emocji, bez większego zastanowienia. Różne były, chyba najdłużej funkcjonowałam jako trochę zbuntowana nastolatka w glanach zafascynowana szeroko pojętym mrokiem. Z długimi włosami zarzuconymi na twarz. Teraz włosy są krótkie a bunt gdzieś uleciał, blog wygasł.
I chyba nie sądziłam, że będę jeszcze kiedyś chciała pisać blog, choć pisać lubiłam zawsze.

Ten powstał pod wpływem. Pod wpływem osób życzliwych, przekonanych, że to fajna opcja dla mnie oraz innych mam w podobnym położeniu.
Bo..właśnie. Po raz pierwszy w odmętach internetu zaistnieję jako mama. Mama nie-bylejaka bo na resorach. Przewrotna nazwa, tak na prawdę kryje w sobie wielki kawał mojej tożsamości wyparty zazwyczaj gdzieś do podświadomości, trochę na przekór, a trochę z buntem. żeby na co dzień było normalniej, jak u wszystkich. Wózek inwalidzki może być jak druga skóra, para butów zmieniana co parę sezonów. Można by właściwie przy tej powierzchowności pozostać, gdyby się żyło w innej rzeczywistości - takiej bez schodów, wysokich krawężników i tych Mniej-życzliwych. Oni istnieją, schody są jakie były i na zmianę się nie zapowiada. Tak więc wózek nie może być ciuchem. Ciuch można zmienić : za ciasny poszerzyć, za szeroki zwęzić. Z wózkiem nijak się nie da, jest, był, i prawdopodobnie będzie.

Nie dziś miejsce na poruszanie kwestii kiedy, jak i dlaczego. Skupię się na "tu i teraz".
Teraz, jestem Ja, Małż, 7 miesięczna córka i mój wózek inwalidzki.

Zazwyczaj w życiu robię na przekór. Tak było z małżeństwem w wieku lat niespełna 20, z oślim uporem, głową w chmurach i powtarzanym do znudzenia "damy radę".
Daliśmy. Lepiej lub gorzej, zawsze po swojemu i we dwójkę.

I kiedy tak mieszkaliśmy sobie w zimnej 100-letniej kamienicy na pierwszym piętrze, przy 26 metrach kwadratowych, nie mieliśmy pojęcia, że wszystko stanie na głowie.
Że trzeba się będzie zmierzyć z morzem obaw, obowiązków, z niepewnością i wielkim strachem.
Czasami, gdzieś tam z tyłu głowy majaczyło słowo "macierzyństwo". Ale zawsze stało w pełnej obstawie obaw  - Czy sprostam. Czy nie skrzywdzę, nie ograniczę sobą? Czy będę umiała przy zerowym doświadczeniu zająć się noworodkiem? A ono - to..dziecko? Jak mnie przyjmie, taką niestandardową mamę?

Myśli przychodziły i znikały przytłoczone strachem.

A jak to zwykle bywa w takich sytuacjach - życie zdecydowało za Nas. Z perspektywy czasu, kiedy o tym myślę, to nie wiem czy i kiedy byłabym gotowa na świadome podjęcie decyzji. "Odpowiedni moment" o jakim zwykle się mówi, mógł nie nadejść. Bo co to znaczy "odpowiedni"? Pieniądze, mieszkanie, wykształcenie? Gotowość psychiczna? Wszystko to na raz?

**
Z początkiem czerwca 2012 szykując się do pracy powędrowałam do mojej minimalistycznej (2 metry kwadratowe mniej więcej) łazienki z testem ciążowym w ręku. To był dzień jak wszystkie. Budzik na szóstą, szybka kawa, i biegiem na tramwaj do pracy, razem z Małżem. Wówczas pracowaliśmy w tym samym miejscu. Weekendami miałam studia.
Test miał być tylko małym przerywnikiem, między jedną czynnością a drugą. Miało być jak zawsze, a zmieniło się wszystko. Dwie kreski o tej samej intensywności błysnęły oślepiająco i przytrafiły o palpitacje serca.
Potem był drugi test, beta-hcg z krwi, a serce ciągle waliło z niedowierzaniem i nieśmiałą radością.
"Mama" - dudniło w głowie. Tak oto, znienacka, bez przygotowania na świat miał przyjść mały człowiek. Kopia Mnie, kopia z  NAS.

Tylko jak mam pokazać mu świat - z perspektywy moich kolan?

Morze pytań zalało mi głowę.
Ten blog będzie właśnie o tym - naszej zwyczajnej - niezwyczajnej codzienności. Macierzyństwu w szerszej perspektywie. Nie napiszę, że w innej. Bo nie jest inaczej.
Jest tak samo, tyle, że na czterech kołach.

22.01 urodziła się A.
I zmieniła wszystko. Ten blog będzie dla Niej, dla Mnie oraz dla wszystkich tych, którzy "chcieliby, a boją się".