środa, 25 września 2013

Oczekując dziecka trzeba kupić wiele rzeczy. Dla każdego przyszłego rodzica kompletowanie wyprawki pierworodnego to nie lada wyzwanie. Pełen tajemnic asortyment dziecięcy zdaje się nie mieć końca. Zazwyczaj robi się listę. Długą jak papier toaletowy na "F", z niekończącymi się rolkami.

Swoją też zrobiłam. Pieczołowicie zliczone przedmioty, wielokrotnie przemyślane "co, z czym i dlaczego".
Przygotowując się na przyjęcie dziecka w domu, nastawiałam entą pralkę, prasowałam (nienawidzę!)maciupeńkie rzeczy, składane potem w równą kostkę i wędrujące do szuflady w komodzie. Chciałam, aby wszystko było na "tip-top".
Żyłkę perfekcjonizmu mam po mamie. Cecha, która kiedyś, za nastoletniości niejednokrotnie irytowała, teraz była bardziej moja. Takie...odreagowanie stresu, reduktor lęku, wentylek bezpieczeństwa. Zdarzyć mogą się rzeczy na które nie mam wpływu - okej. Ale za to ze wszystkich sił i najlepiej jak mogę przygotuję to na co mam wpływ. Dzięki temu zyskałam, iluzoryczne, owszem, ale jednak - poczucie kontroli.

Syndrom "wicia gniazda" szalał. Ścierałam kurze, szalałam z mopem, wyrzucałam, porządkowałam, na tyle na ile można kiedy ciężko się już schylić chociażby po to by zawiązać własne buty. Ostrożnie, lecz z lekkim potem na czole - by zdążyć.
W odróżnieniu bowiem od większości kobiet - wydawało mi się, że wiem kiedy nastąpi godzina zero. Los chciał inaczej, zamiast planowanej cesarki akcja rozegrała się szybko i w nocy, ale zdążyłam z tym, z czym zdążyć chciałam.

Na liście przedmiotów " do zakupienia" pozostała Nam tylko jedna nieodfajkowana pozycja, znak zapytania stał obok. Otóż, właśnie, Drodzy Moi - WÓZEK. Jeden już mam - swój - no to co by tu... z tym drugim?

Opcja "nie kupię w ogóle" majaczyła mi w głowie od początku ciąży. Zrezygnowałam jednak, warto przecież mieć możliwość skorzystania, chociażby po to, by dumny tata, albo jedna z babć mieli możliwość wzięcia Malizny na spacer. Kupiliśmy używkę, od znajomych, już po porodzie.
Kwestia transportu dziecka nadal pozostała jednak niezupełnie wyjaśniona.

W gołych rękach : nie za bardzo. Chyba, że ktoś pcha mój wózek. Bo dla mnie przecież - zajęte ręce = brak możliwości poruszania się gdziekolwiek. Lipa. Odpada.

Na kolanach : starsze dziecko no może może. Niemowlę nietrzymające głowy i nie siedzące? No way.

Znalazła się trzecia opcja. Chusta!
Dzięki uprzejmości forumki z chustoforum wysłana pocztą za jeden uśmiech. Elastyczna na początek.
Wiązać nauczyłam się dość szybko, nawet w pozycji siedzącej, z majtającym się po ziemi materiałem. Przytulony maluch słodko zasypiał, a ja miałam wolne ręce. To dało mi ogromny komfort i niezależność. I rozwiązało kwestię spacerów.
Popieram noszenie.Bliskość i ciepło rodzica to spokój dziecka. Coś do czego nie można "się przyzwyczaić" - bo jest naturalne. Przywraca dziecko bezpieczeństwo znane z brzucha mamy, gdzie czuło i słyszało bicie jej serca.

Wózek dziecięcy jest i stoi. Na klatce schodowej. Służy babciom.
Dla Nas wygodniejsze okazało się noszenie. Najpierw noworodka w chuście, a teraz niemowlaka - w nosidle ergonomicznym.

Lubię te Nasze chwile, gdy Mała rozgląda się dookoła, a kiedy napotka coś nieznanego z ufnością wtula się w moją szyję. Lubię kiedy trzyma się rączkami mojej bluzki.

Dziś cieszę się tym co jest. Nie uważam, że można nadużywać bliskości, nie uważam noszenia za szkodliwe. To wyposażenie. W poczucie bezpieczeństwa, stabilny znany świat, w troskę, miłość.
To nie ubezradnia, nie czyni dziecka niesamodzielnym, trzymającym się kurczowo maminej spódnicy.
Upewnia, wyposaża na przyszłość. Daje siłę.

Wierzę w to.
Tylu rzeczy jeszcze nie wiem, tyle rzeczy nie czeka perfekcyjnie zaplanowanych, jak miałam w zamiarze. Oduczyłam się tego obsesyjnego myślenia o moim jutrze.Dopiero gdy ma się dziecko widać tak dokładnie upływ czasu. Szkoda mi czasu na myślenie. Wolę chłonąc każdą chwilę, a to co nadejdzie przyjmować na bieżąco. Odkąd mam córkę wiem, że zawsze znajdę sposób i nigdy nie spocznę na laurach.
Na dziś, na ten moment to rozwiązanie nam pasuje. Czasami luźno zastanawiam się nad tym jak będzie później, gdy Mała. stanie na własnych nogach i pójdzie prosto przed siebie. Jaka będzie wtedy moja rola.
Jednego tylko jestem pewna.
Złapię ją za rękę. I będę jechać obok. Naszym własnym tempem.

wtorek, 10 września 2013

Dzieci rosną szybko. Zaledwie wracają do domu zapakowane w rożek po same oczy, a już za moment pełzają dziarsko po pokoju z miną odkrywcy. Moja córka nie jest wyjątkiem. Ostatnio, z sentymentem powspominałam pierwsze wspólne chwile przy okazji pakowania najmniejszych ubranek w prezencie dla znajomej. Wszystko w wersji mini-mini, new born.
Zapamiętałam : godziny z niemym zachwytem, kiedy wpatrywałam się w moje śpiące dziecko, nie mogąc uwierzyć, że oto jest, i nikt mi jej nie zabierze. Walkę o kp, o każdy wyciśnięty mililitr, o obudzenie dziecka o odpowiedniej porze, jeszcze w szpitalu, by nie straciło zbytnio na wadze (presji szpitalnej mówimy "nie", zapraszamy wspierające doradczynie laktacyjne). Małe rączki, zaciśnięte na moim palcu. Pierwszy płacz, ze łzami w oczach, przy dźwięku którego zmiękły mi kolana i sama miałam mokre oczy. Nieśmiały uśmiech przez sen. Małe Wielkie, Nasze chwile.
Poszukiwanie rozwiązań na małe dziecięce kłopoty urastające do rangi walki na śmierć i życie.
Półsen, kiedy siedziałam przycumowana do szczebelków łóżeczka. I energię, która we mnie wstępowała na widok małej uśmiechnięte buzi - zdecydowanie lepsze niż kawa. Podwójny kop.

Pamiętam godziny tylko we dwie. Tatusiowie przeważnie szybko są zmuszeni wracać do pracy, tak było również u nas, jeśli chcieliśmy sobie poradzić z samodzielnym utrzymaniem się w wynajmowanym mieszkaniu. We dwie spędzałyśmy, i nadal spędzamy czas od rana do około 18:00. Pamiętam pierwsze te dni, kiedy przewijałam A. z drżącymi rękami, próbowałam wsłuchiwać się w płacz by odnaleźć znajome tony, pamiętam power, który we mnie wstąpił. Sama byłam tym zdziwiona. Wiem, że połóg to czas na regenerację sił, psychiczne dołki i górki, chwile zwątpienia i załamania. U nas, jeśli się one pojawiały to równie szybko znikały. Górę wzięła totalna fascynacja i szał, małym, doskonałym człowiekiem, który z nami zamieszkał, za którego odpowiadam i którego kocham, tak, jak nie sądziłam, że można kogokolwiek.

Podeszłam do sprawy zadaniowo. A, że zadań młode mamy mają mnóstwo - wiemy wszystkie. To pomogło. Zapewniło energię, motywację do działania z laktatorem, wstawania do Małej w nocy, przytulania w miarę potrzeb dziecka, pomimo zmęczenia. Z chwilą, kiedy Mały Człowiek trafia do domu oprócz podniosłości chwili czuje się przede wszystkim hiper totalną odpowiedzialność.
Nie ma już asysty w opiece, jesteśmy My i bezradny noworodek. To budzi lęk, ale także wyzwala energię, która pozwala próbować. Codziennie, na nowo. Bez końca - byle do skutku.

Musiałam jeszcze ogarnąć studia.
Amelka urodziła się 22.01 - natomiast 1.02 pisałam pierwszy egzamin w sesji.
Nie brałam urlopu, nie omijałam zjazdów (studia zaoczne).
Postawiłam sobie za cel przebrnięcie przez sesję, obojętne z jakimi wynikami.
Pojechałam na egzamin jeszcze ze szwami pooperacyjnymi.
Nie zapomnę min kolegów i koleżanek z grupy, prawie jakby zobaczyli ducha.
Ale napisałam co miałam, jakoś. Z laktatorem w torebce.

Zanim urodziła się A, dostawałam sygnały od bliskich, że może będą, pomogą, zostaną przy nas w tym pierwszym trudnym czasie. Nie czułam takiej potrzeby. Stwierdziłam, że zdecydowanie lepiej będzie od początku złapać wiatr w żagle. Jeszcze w szpitalu, kiedy jest szansa na szybką interwencję ekspertów od dzieci, a później w domu - we własnym trybie, na spokojnie, we troje. Lęk przywędrował do mnie w dniu, w którym po raz pierwszy zostałam z Małą sama w domu. Przyznaję, trochę trzęsłam portkami - towarzystwo mojego M. dawało mi niesamowity psychiczny spokój. A tu.. rankiem klucz w zamku zgrzytnął i .. nie ma. Zostałyśmy we dwie. Mała - wtulona, z zamkniętymi oczkami, zajęta jedzeniem i przysypianiem - ja z sercem walącym jak młotem.
Bałam się o przenoszenie. Niemowlęta są kruche, nie trzymają głowy - mimo dużej obrony mięśniowej z początku wydają się wiotkie. Wymagają delikatnego transportu. Ja, do przemieszczania się, potrzebuję obu rąk.
Jak to rozwiązać?
Pewnie pomogła mi specyfika mojej niepełnosprawności - mam bowiem zupełnie normalnie czucie w nogach - opracowałam sobie zatem sposób przemieszczania się za pomocą jednej ręki - w drugiej trzymałam śpiące niemowlę (główka w zgięciu łokcia). Ci, którzy kiedykolwiek mieli kontakt z wózkiem inwalidzkim wiedzą, że prowadzony jedną ręką - skręca. żeby temu zapobiec używam nogi, którą odpycham się od ziemi i koryguję położenie.
Przenoszenie dziecka okazało się nie takie trudne. Łapałam pod paszkami za pomocą kciuka i palca wskazującego, reszta rozpostartych palców podtrzymywała kark i głowę. Odkładałam bardzo delikatnie. Albo - dziecko leżące na kocyku powoli opuszczałam do łóżeczka.
Z pozycji stojącej bez wątpienia jest łatwiej.

Resztę czynności właściwie wykonywałam i wykonuję tak samo jak wszyscy rodzice. Jedynie, kiedy wracam z dzieckiem z innego pomieszczenia - muszę ją odłożyć np na kanapę - zanim się sama na nią przesiądę. Z dzieckiem na rękach sama nie mogę się przesiąść.

Pierwsze wspomnienia ocierają się przede wszystkim o długie godziny z dzieckiem wtulonym w moją klatkę piersiową, kołysanie i walkę z bolącym brzuszkiem. To taka przypadłość, która często dotyka dzieciaki i w zasadzie sama mija - ale to też pierwsza próba dla rodzica. Co się czuje kiedy mimo, że bardzo chcesz, to niekoniecznie potrafisz pomóc. Pamiętam uczucie bezradności. O ile jestem w stanie je znieść, jeśli chodzi o moje ograniczenia (wózkowicze bezradność czują dość często, jeśli mieszka się w Polsce), o tyle cierpienie mojego dziecka znosiłam z trudem. Nigdy nie chodziło o brak cierpliwości, zirytowanie płaczem. Tego nigdy nie poczułam. Tylko bezradność, która owocowała wyszukiwaniem u dr. Google metod pomocy w środku nocy, i nieskończonych wizyt w aptece.

Później przyszły pierwsze uśmiechy, nowe umiejętności. Potężna dawka endorfin, nieporównywalnych z niczym. I bliskość, coraz bardziej świadomie okazywana. Wszystko to, o czym "niby-się-wie", że jest - gdy nie ma się dziecka - ale kiedy doświadczy się tego na własnej skórze to nagle pojawia się pytanie "jak ja bez Niej żyłam?".

Poważnie.
Nie mam pojęcia.
Dziecko uczy. Nie tyko cierpliwości, zdecydowanie lepszej organizacji czasu (!), miłości przede wszystkim.
Bezgranicznej, czystej. Jak nigdy wcześniej.





niedziela, 8 września 2013

Operacja - komunikacja

Największym wyzwaniem dla każdej młodej mamy jest - Czy będzie potrafiła odpowiadać właściwie na komunikaty wysyłane przez nowonarodzone dziecko, ukoi nawet największy płacz?
Pół biedy, jeśli jest oswojona z tematem i zajmowała się wcześniej malutkim dzieckiem siostry, koleżanki. Nie raz i nie dwa. To buduje pewną podstawę, bazę będącą późniejszym punktem wyjścia. A już na pewno przepełnia większym spokojem i ufnością w " na pewno sobie poradzę". W moc instynktu.

Ale co, gdy nigdy wcześniej właściwie nie zajmowała się dzieckiem, a do tego trzeba dołożyć jeszcze własne, fizyczne ograniczenia, których przecież dziecko nie jest w stanie zrozumieć?
No bida z nędzą proszę Państwa, chciało by się rzec.
Nic bardziej mylnego.

Z początkiem ciąży bałam się wszystkiego, wielkie "JAK TO BĘDZIE" tłukło mi się po głowie, za dnia i w nocy. Czasem, nie dawało spać. Dziecię kopało, leżałam z ręką na brzuchu pogrążona w morzu wyobrażeń. O tym przyszłym, wspólnym życiu. Świadoma, że wszystko zależy ode mnie. Mogę pogrążyć się w strachu, w poczuciu, że "ktoś inny może by lepiej", albo wziąć wszystko na klatę i spróbować.
Porad wszędzie w brud.
Poradniki, gazety dla przyszłych mam, babcie, ciocie i teściowe, sąsiadki, Panie z mięsnego, inne mamy w osiedlowej piaskownicy. Wszyscy wszystko wiedzą, wszyscy mają recepty i złote rady. Ale gdy tak szukam w pamięci mamy takiej, której rady dałyby mi najwięcej : to nie znajduję. Nie ma. Nie ma mamy wózkowej, mamy walecznej, klepiącej po ramieniu z pokrzepiającym "Dasz (dacie) radę!".
Nie ma. Nigdzie.
Szkoda. Przecież ludzie mają różną osobowość. Jedne kobiety zepną poślady (jak ja) i z dzikim uporem pognają ku wyzwaniu, z powtarzanym jak mantra "Ja sama", inne - wycofają się zanim w ogóle pojawi się ciąża. Bo jak zajmować się maluchem samemu potrzebując pomocy?

Tak z perspektywy czasu, kiedy przypominam sobie własną siebie z okresu "przed dzieckiem" - mam ochotę odpowiedzieć : "Normalnie. Na miarę możliwości. A przede wszystkim bez lęku".
Lęk ubezradnia. Oplata się jak macki dookoła szyi, dławi, pozbawia oddechu i możliwości ruchu.
Jedna jest jeszcze prawda w tym wszystkim, jeśli jesteś tu - czytasz i wątpisz, powiem Ci co następuje : "dziecko ci pomoże".
To prawda. Bo dziecko  UFA. Niepełnosprawna mama nie jest inną mamą. Jest jak wszystkie, pachnie tak samo, tak samo otula ciepłem, ma miękkie ramiona, ciepły głos, bijące serce.
Tego się trzymaj.
Ja się tego uczepiłam. Wiary, że to wystarczy. A resztę pokazało mi dziecko.
Mały, indywidualny człowiek.
Bo właśnie w tym sęk - dzieci są różne.
I tak jak dla zdrowej mamy nie ma rad uniwersalnych - dla tej wózkowej również nie.
Są metody skuteczne dla danego egzemplarza dziecka - odnalezione na drodze wspólnego porozumienia. Komunikacji, między rodzicem a dzieckiem. Żeby odnaleźć tę drogę : patrz i słuchaj.

Mam w głębokim poważaniu wszelkie poradniki w których pachnie tresurą małego człowieka, próbą dopasowania go do świata, którego nie zna.
Zalecających jedzenie i spanie w zegarkiem w ręku, ograniczone noszenie (bo się przyzwyczai), dokarmianie mm ( w myśl teorii o niewystarczającym mleku matki, chyba nic tak nie podkopuje pewności siebie jak powiedzenie młodej matce : "Twoje dziecko jest głodne, nie potrafisz go wykarmić, daj butelkę"), naukę "samodzielnego zasypiania" i tak dalej.
Wszystko to bowiem przeważnie ociera się o jedno : co by tu zrobić by wszystko było jak wcześniej, przed dzieckiem, co by tu zrobić "by nie zepsuć" małego człowieka nadmiarem dobroci. Jak gdyby miłość miała być czymś z czym można przedobrzyć.
Noworodek wie czego potrzebuje. Spełnianiem jego elementarnych potrzeb - po prostu nie można mu zaszkodzić. Jasne, każdy rodzic boi się jak ognia tego, że...nawali.  Dać plamę w najważniejszym życiowym egzaminie z rodzicielstwa to największa katastrofa. Więc chwyta się w lęku i niepewności wszystkich "złotych rad", próbując odzyskać grunt pod nogami i na nowo odbudować rzeczywistość. Taką samą - z jednym członkiem rodziny "in plus".

A prawda jest jedna: jeśli ty dopasujesz się do dziecka - i będziesz słuchać komunikatów, które wysyła - ono również dopasuje się do Ciebie. Stworzycie własny, unikatowy system reagowania, sieć bliskości, jedyny, niepowtarzalny schemat. Nie do podrobienia.

Trzymałam się tego z całych sił. Że A. powie mi, czego oczekuje. Chociażby płaczem, którego nie należy się bać. Bo ona w ten sposób mówi do mnie, dziecięce sos z prośbą o pomoc.
Spokój, który próbowałam zachować gdy płakała bardzo mi pomagał. Dzięki niemu widziałam sygnały poprzedzające płacz, czułam się jakbym uczyła się z wielką uwagą zupełnie nowego języka.
Moje dziecko komunikowało się ze mną. Całym ciałem.

Fascynowało - i fascynuje mnie nadal to jak szybko rodzi się więź i przychodzi WIEDZA. Intuicja, prawie jakby się z nią urodzić. Wczoraj była pusta kartka, a dziś już jestem ekspertem. Od swojego dziecka.
Nie bez potknięć i nie wszystko od razu.
Ale powoli, krok po kroczku. Z uwagą, zaangażowaniem, sercem.
Z szacunkiem. Do małego człowieka, indywidualnej istoty potrzebującej WŁAŚNIE MNIE do przeżycia.
Muszę tylko słuchać a znajdę odpowiedź. Ono, dziecko - zawsze mi ją da.

Gdy  to pojęłam - przestałam się bać. Uwierzyłam, że też mogę, że zrobię -  zrobimy, razem z moim dzieckiem - wszystko, by się porozumieć.

To nauka która szybko procentuje. Pewnością siebie, spokojem przepełniającym serce.
Chyba nic, nigdy dotąd  nie wpłynęło bardziej na wzrost mojego poczucia własnej wartości niż moja córka.
Okazało się - że umiem ją uspokoić. Że jestem jej potrzebna. Że potrafię dostarczyć jej pożywienia, ukoić strach i ból, dać bezpieczeństwo. Że wystarczam jej za wszystko.
Jestem kompletna, jako kobieta, kobieta-mama.
Nawet bez sprawnych nóg.