piątek, 23 sierpnia 2013

Moja A. urodziła się znienacka. To zaskakujące, zważywszy na fakt, że miała się narodzić określonego dnia, w wyniku planowanego z wyprzedzeniem cesarskiego cięcia.
Miało być jak w zegarku : Zrywam kartkę z kalendarza, pakuję się, jadę, wracam z dzieckiem. Zaplanowane w szczegółach. Ale dzieci mają zazwyczaj swój własny plan. I tak, w niedzielę, na 3 dni przed planowanym "dniem zero" wiedziona przeczuciem pojechałam do szpitala. Spektakularnych objawów nie było, jednak coś wisiało w powietrzu. Telefon do lekarza prowadzącego upewnił mnie jeszcze, że "w razie w", lepiej sprawdzić.
Torby czekały spakowane obok dziecięcego łóżeczka. Spokojny prysznic, telefon i jedziemy.

Badanie nie wykazało niczego specjalnego, jednak na wszelki wypadek zostałam na oddziale. Trochę nieswojo mi było pośród snujących się szpitalnymi korytarzami mam : tych świeżo upieczonych i tych przyszłych. Jak ja.
Przedziwna była świadomość, że kiedy wyjdę ze szpitala do domu - nic już nie będzie jak było. Wrócę z dzieckiem. Nowym, rzeczywistym, namacalnym członkiem Naszej rodziny. Kompletnym człowiekiem, zlepkiem naszych genów. Moją córką.
Nie czułam stresu. Podekscytowanie chyba. Spokój połączony z lekko przyspieszonym biciem serca. Jak zawsze w sytuacji kiedy wiesz, że coś ma nadejść. Coś na co czekasz już bardzo długo, nerwowo przebierając nogami.
W domu wszystko gotowe. Przygotowane łóżeczko, komoda zapełniona dziecięcymi przedmiotami. Jeszcze pusto, bez dziecka, a już się czuło jego obecność w powietrzu. Razem z zapachem dziecięcego proszku, sączącym się delikatnie ze świeżo wypranych miniaturowych ubranek.
Logistycznie zaplanowane było wszystko. Emocjonalnie - zupełnie nic. Jakoś przestałam trząść portkami, że "o-mamuniu-co-to-będzie", że nie dam sobie rady, że co jeśli się okaże, że nie będę potrafiła sprawnie zająć się własnym dzieckiem. Pewnie, że istnieją możliwości, typu pomoc kogoś z zewnątrz, chociażby którejś babci. Tyle, że nawet mi to do głowy nie przyszło. To, że to jest moje zadanie, było jasne jak słońce i nie dopuszczałam do głowy innej opcji. Może trochę wolniej, może z większym lękiem z początku, ale zajmować się Małą będę JA. Z tatusiem of course.
Chyba załączył mi się instynkt i jakaś waleczność o to, by nie dać się obedrzeć z tych pierwszych wspólnych chwil. To, co mogłam zaplanować - zaplanowałam i zrobiłam. Resztę przyjęłam z pokorą i poszłam na żywioł. Na wszystko przecież zawsze wypracowywałam swoje własne skuteczne sposoby. A trzeba wziąć pod uwagę, że tamte, mniejsze rzeczy, nawet gdyby się zawaliły - to nic.
MISJA MAMA - nie mogła się nie udać.

W szpitalu więc siedziałam ze spokojem, przełączałam kanały w tv, słuchałam tętna na ktg i czekałam na rozwój wypadków. Sądziłam, że doczekam co środy - planowanej jako dzień cesarki.
Gucio.

Wieczorem 21-01 żułam przysuchą kanapkę jako mój ostatni wieczorny cukrzycowy posiłek, takie konieczne "must have" by cukier w nocy za nisko nie spadł, kiedy dotarło do mnie, że "jakoś mi dziwnie". Dziwny, lekko ćmiący ból brzucha się przypałętał, olałam jednak, twierdząc, że "no przecież to na pewno nie są skurcze", bo jak głoszą opowiadania wszystkich kobiet - "doopę urywa".
Nie urywało, zatem położyłam się spać.
Spałam, a raczej czuwałam - najpierw na plecach, na boku, lewym, prawym, o żesz kurna wszędzie nijak.
Minęły ze dwie godziny zanim dotarło do mnie, że otóż nie przechodzi a jest "jakby gorzej".

Złapałam z niepewnością za słuchaweczkę przy łożku, cud techniki - połączenie z dyżurką, z której miał nadejść ratunek.
"dzyń" - słyszę głucho w korytarzu - no tak, to ja dzwonię. I dzwonię i dzwonię - nic.
Zmieniłam zatem pozycję z jednego boku na drugi z absurdalną nadzieją, że może przejdzie.
Nie przeszło.

Uroki końca ciąży wiążą się z tym, że często wstaje się do wc - i tak też, koleżanka z łóżka obok - właśnie się podnosiła. Widząc mnie zgiętą w pół powędrowała, razem ze swoimi bliźniętami w brzuchu i stojakiem kroplówkowym - po ratunek dla mnie.

Akcja nabrała tempa. Badanie wykazało początek akcji porodowej, przyjechało ktg, w celu zmierzenia skurczy. W ciągu pół godziny z "co 3 minuty" przeszły do "poniżej minuty" i zaczęły promieniować na kręgosłup. Było w okolicach drugiej w nocy.
Akcja dość szybka, jak na pierwszą ciążę.

Przyjeżdża łóżko, jedziemy na salę. Wtedy dopiero zaczęłam aż nazbyt dobrze rozumieć, co miały na myśli znane mi kobiety tak pieszczotliwie określające porodowy ból.
Urywało, owszem.Zastanawiałam się co zdarzy się najpierw, istniała jeszcze bowiem spora szansa, że pęknie mi kręgosłup, na pół - a przynajmniej takie odnosiłam wrażenie.
Nie wpadałam w jakąś specjalną panikę, na nic mi ona była, skoro - co ma się wydarzyć, wydarzy się i tak.
Nawet wizja rozcinania brzucha przy całkowitej świadomości umysłu, nie była aż taka straszna. Igła w kręgosłup też nie - wreszcie przestanie boleć.
Najbardziej nierzeczywiste wydawało mi się za to - że zobaczę dziecko.

Jestem stosunkowo dobrze przyzwyczajona do pobytów w szpitalu - dzieciństwa kawał i trochę za nastolatki zrobiło swoje, więc może dlatego było mi nieco łatwiej, niż innej kobiecie, która w szpitalu ląduje po raz pierwszy - w dodatku po to by wydać dziecko na świat.

Poddałam się temu czemu trzeba było, przyjemne ciepło rozeszło mi się po nogach, parawan zasłonił co miał zasłaniać i zaczął się zabieg. Pamiętam, że obsesyjnie machałam jeszcze stopami, rzecz jasna z coraz większym trudem, "tak na wszelki wypadek", żeby czasem komuś nie przyszło do głowy rozcinać mi brzucha zanim stracę czucie.
Anestezjolog trochę się z tego śmiał, trochę żartował, że Mała mogła zechcieć poczekać jeszcze trochę, zamiast zrywać wszystkich środkiem nocy.
Szarpanie.

Słyszę dziwny dźwięk.
Zaraz potem krzyk, malucha wyrwanego z bezpiecznego świata, prosto do zimnej sali.
Słyszę i nie mogę uwierzyć - jest. Zdrowa. Śliczna. Z burzą ciemnych włosów.

Odtąd MY - już nigdy JA.
W duecie siła.


10 komentarzy:

  1. Bardzo lubie jak piszesz :-) Tematy totalnie nie moje, ale dla samego pisania bede zagladać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie, po prostu, nie spodziewalam się, że aż tak fantastycznie idzie Ci pisanie ! Nie dość, że masz coś do przekazania, to na dodatek w pieknej formie ;) Nie uwolnisz się już ode mnie :D

    ...juz nigdy JA... (i juz jestem rozmemłana...)

    :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, urywa, urywa :D
    Zakończenie - klikam Lubię to! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Swoją drogą - da się tu zrobić taki widget? idę grzebać:)

      Usuń
    2. Nie wiem, ale da się rzucić info o poście na fejsie, ja tak robię.

      Usuń
  4. kolejny raz się wzruszyłam :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj szkoda że nie ma tu emotki :rycze-smarkam: ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wciągasz mnie;) Aż mam dreszcze! meduzza

    OdpowiedzUsuń
  7. Uwielbiam Cie czytac kochana. Pisz jak najczesciej, prosze :*

    OdpowiedzUsuń